Fot. Z. Skrobański, ze zbiorów Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Zdjęcie wykonano najpóźniej w 1910 r.

Artykuł z dwutygodnika „Ziemia”, z 14 stycznia 1911 r. W niezwykle plastycznej relacji z początku XX wieku nieznany z nazwiska podróżnik, podpisujący się jedynie inicjałem „T.”, przemierzał ziemie polskie w poszukiwaniu miejsc zapomnianych, a zarazem pięknych. Trafił do Szydłowa – „zapomnianego, letargicznie śpiącego miasta”, otoczonego murami, których nikt nie rozebrał, bo „nie było komu i dla kogo budować”. W jego oczach Szydłów to miejsce z duszą – senne, ale pełne majestatycznych ruin, świadków dawnej świetności. Zachowano oryginalną pisownię.

Niecodziennie spotkać można w wędrówkach po ziemiach polskich miasto otoczone murem obronnym. Nic to, że w tym murze więcej szczerb niźli kamienia; bądź co bądź – mur jest. Może dlatego, że go zapomniano rozebrać, może — i to jest prawdopodobniejsze — iż niema co i komu budować w naszych miasteczkach, w których dzisiejsza ludność obywa się domami wzniesionymi niegdyś na rozleglejsze potrzeby, tak jakby chodziła w odziedziczonem, nieco zbyt obszernem ubraniu.

Takiem zapomnianem i letargicznie śpiącem miastem jest Szydłów w pow. stopnickim. Z murów, wzniesionych podobno przez Kazimierza Wielkiego, zachowały się po dziś dzień piękne szczątki – piękne oczywiście tylko krajobrazowo, bo o jakimkolwiek z nich użytku praktycznym nie może być mowy.
Gorzej jeszcze podupadł kazimierzowski zamek, którego czepiają się wprawdzie jak pasożyty różne istoty bezdomne, przystosowując go do swoich potrzeb mizernych, niszcząc, roztłukując i plugawiąc do reszty, ale w którym trudno nawet dopatrzeć się śladów życia – zgaszonego oddawna i doszczętnie.

Gdyby leżał na jakimś – nie już europejskim – ale bodaj naszym bardziej uczęszczanym szlaku, mógłby Szydłów ze swoim starożytnym kościołem, zbudowanym również przez Kazimierza – jako ekspiacyę za utopienie Baryczki – z synagogą o pięknem wnętrzu ostrołukowem, ze skarbczykiem o herbach Wazów i pamiątkową tablicą – rościć więcej pretensyi do uwagi powszechnej.

Ale że leży istotnie poza siedmiu górami, przez które ani jedna droga uczciwa nie idzie, że się tamtędy nigdzie znikąd nie przejeżdża nawet, jest przeto biednem, ponad zwykłą nawet miarę naszych miasteczek, sennem i cichem miejscem, o któremby się co najwyżej wiedziało z jakiejś książki, gdyby u nas były książki, coby o takich dziurach pisać zechciały.

Jadąc od pobliskiego, a podobnego mu losem Rakowa, ma się wrażenie, że się przebywa jakąś pustkę niezaludnioną czy opuszczoną, jakąś ziemię kamienistą i bezpłodną, z którą nic – a najmniej człowiek – nie może czy nie chce się zrosnąć. Takich tu miejsc zresztą w tym odciętym od świata stopnicko-wiślickim kącie, miejsc niegdyś tętniących życiem, obradzających obfitym i niepoślednim owocem kultury artystycznej, dziś wobec braku dróg i istnienia zamykającego szerszy widnokrąg kordonu, wysuniętych poza wszelki nawias życia ogólnego – jest bez liku. I może nawet mało gdzie na obszarze ziem polskich spotkałoby ich się procentowo więcej niż tutaj, w pobliżu dawnej drogi ze stołecznego Krakowa do książęcego Sandomierza.

Jako drogocenny, choć bezużyteczny klejnot, sterczy dziś w obłamkach rozpadającego się muru szydłowskiego piękna brama „krakowska”, jedna z trzech dawnych bram miejskich, wzniesionych w w. XVI (?).

Nikt jej dzisiaj, oprócz czasu i niepogody, nie zdobywa i nikomu już nie jest bramą, ale – sądząc bodajby z dołączonej ryciny – czas byłby już najwyższy zająć się nią, o ile się chce jej oszczędzić losu tylu innych zabytków budownictwa polskiego, które — okazawszy się nie tylko niepotrzebne, ale i niewygodne — rozsypały się poprostu przy skutecznej pomocy rąk ludzkich w gruzy.

T.