Miasteczko, otoczone grubym murem, wygrzewa się w słońcu jak gruby, pręgowany kot. Otwarta brama miejska przypomina uchylony przez sen koci pyszczek. Ciepło i zacisznie jest w takim miasteczku.

Jednym bokiem jest przytulone do drogi, ale jej gwar odbija się od murów, nie przedostaje się do wewnątrz. Podróżni mijają je, dostrzegając tylko nagłą, piaskowo żółtą smugę rozmazanych przez prędkość murów, pośród monotonnej zieleni pól.

Gdybym mrugnęła w drodze, mogłabym je całkiem przeoczyć. Nie wiedziałabym nawet, że istnieje. Albo inaczej – nigdy by dla mnie nie zaistniało. Nie byłby to powód do smutku, bo przecież nie można odczuwać braku czegoś, czego nigdy nie było. Raczej zaistniałaby pewna niekompletność wynikająca z tego, że ono akurat mnie widziało. Przebudziło się, uchyliło na moment lśniące od lipcowego światła ślepia okien i znowu zapadło w rozkoszny letarg.

Uliczki są tu wąskie i puste, a bruk przypomina bardziej mech niż kamienie. Przedziwnie tłumi kroki. Mój cień jest krótki i mocny, trzyma się blisko moich nóg jak dobrze ułożony pies. Parapety, balkony i podwórka pienią się kolorową kaskadą kwiatów. Ludzi jest niewielu, przesuwają się w tle jak poruszani niewidzialnymi sznureczkami. Może gdyby mocno zmrużyć oczy, udałoby się dostrzec słoneczny blask odbijający się od tych cieniuśkich linek. Niebo, zmęczone gorącem, opiera się na kościelnej wieży a ja ślizgam się spojrzeniem po gontowej stromiźnie dachu świątyni.

Miasteczko pęcznieje w słońcu jak dojrzewający owoc. Wyczuwam instynktownie, że musi tkwić w nim coś twardego, rodzaj pestki stanowiącej podstawę jego istnienia. Ale w tej chwili jest mi zbyt ciepło, zbyt sennie i błogo, by o tym myśleć.

Teraz tylko delektuję się rozpływającą się na języku słodyczą śliwki.

Magdalena Gawlak